Czego nie dowiesz się z Google i Facebooka
Facebook

Czego nie dowiesz się z Google i Facebooka

Google jest synonimem świetnego wyszukiwania. Ich legendarny algorytm sprawia, że jakakolwiek próba wejścia na rynek wyszukiwarek kończy się fiaskiem konkurencji. A mimo to jedna fraza spędza sen z oczu inżynierom Google’a odpowiedzialnym za dopieszczanie algorytmu. Ta fraza to „dla mnie”, jak w pytaniu „Jaka jest najlepsza dla mnie restauracja w Krakowie?” Google, serwujący każdemu takie same wyniki wyszukiwania, nie byłby w stanie odpowiedzieć na to pytanie. Z drugiej strony każdy, kto zna Cię choć trochę wie, czy lubisz ostre, tajskie jedzenie, czy lepiej proponować Ci sushi, czy może poszukujesz tradycyjnego włoskiego spaghetti… Twoi przyjaciele i znajomi wiedzą. Jednak Twoi przyjaciele i znajomi to domena Facebooka, prawda? Zatem dla Google’a odpowiedź na pytanie o restaurację stanowi mocne „być albo nie być” w starciu z „imperium znajomych” Marka Zuckerberga. Czy podjęli wyzwanie? Oczywiście… Ale – wbrew pozorom – fakt, że Google będzie potrafił polecić nam najlepszą restaurację, może obrócić się przeciwko nam.

57 różnych wyników dla jednego hasła

Wprowadzony w lutym 2010 roku algorytm wyszukiwania stara się podać rezultaty najlepsze dla Ciebie. Zatem nawet, kiedy nie jesteś zalogowany na konto Google, algorytm bierze pod uwagę ponad 50 różnych czynników (w tech-żargonie Google nazywa się je „sygnałami”), które pomagają dostosować listę rezultatów do Twoich preferencji. Twoja lokalizacja, język, przeglądarka, jakiej używasz, historia poprzednich wyszukiwań (zapisywana nawet, kiedy nie jesteś zalogowany) – wszystko potrafi zmienić listę wyników.

Facebook zachowuje się tak samo (pisałem o tym tutaj) – na Twojej ścianie częściej pojawiają się informacje od ludzi i firm, z którymi chętniej wchodzisz w interakcje. Facebook zakłada, poniekąd słusznie, że jeśli nie komentujesz statusu, nie klikasz w „Lubię to”, dana informacja nie interesuje Cię lub nawet nudzi. Żyjemy w epoce przeładowania informacyjnego, więc maszyny ułatwiają nam życie, filtrując rzeczy, które potencjalnie i tak zignorowalibyśmy sami.

Problem z tym ułatwianiem jest taki, że całkowicie nie zdajemy sobie z niego sprawy. Facebook nie informuje użytkowników, jak wyłączyć filtrowanie, w przypadku Google’a jest to chyba w ogóle niemożliwe. W efekcie internet – zamiast nas łączyć nas – zamyka każdego w osobnej „bańce filtrów” (ang. filter bubble), z osobnymi zestawami informacji.

Problem z niewidzialną bańką

Filtrowanie informacji nie jest niczym nowym, mass media robią to od początków swojego powstania. To redaktor prowadzący w gazecie decyduje o tym, które wydarzenia zostaną opisane na pierwszej stronie, które w środku numeru, a które zostaną w ogóle pominięte. Rolą mediów było zatem nie tylko opisywanie rzeczywistości (z określonego punktu widzenia, oczywiście), ale także częściowe jej definiowanie – poprzez określenie, które wydarzenia zasługują na uwagę, a które nie.

My, czytelnicy, generalnie zdawaliśmy sobie sprawę z takiego stanu rzeczy i godziliśmy się na to „skrzywianie świata”. Bo świat przedstawiony w tym lub innym medium siłą rzeczy był skrzywiony – psychologowie mówią nawet o zestawie „skrzywień poznawczych” (ang. cognitive bias). Jednym z nich jest twierdzenie, że problem staje się tym bardziej prawdziwy, im częściej pojawia się w publicznej dyskusji (także wśród Twoich znajomych). Przykładem tu może być oczywiście katastrofa w Smoleńsku – tu sami zdajemy sobie sprawę, że media „rozdmuchały” problem, który tak naprawdę dotyczy bezpośrednio tylko garstki ludzi.

Jednak w przypadku mediów, kiedy zdajemy sobie sprawę z tego, że informacje są przez nie filtrowane, możemy w świadomy sposób się temu przeciwstawić. Jeśli na co dzień czytam „Rzepę” i identyfikuję się ze światopoglądem tam reprezentowanym, mogę kupić „Wyborczą” i – znowu świadomie – przeczytać, co ma do powiedzenia „druga strona”.

Z algorytmami komputerowymi jest inaczej – zakładamy, że nie mają one żadnego „większego planu”, nie oglądają się na światopogląd i pokazują nam prawdę taką, jaka jest. Cała idea internetu opierała się właśnie na tym, że w konsumpcji informacji ominiemy pośrednika (redaktora w gazecie), a dostaniemy dostęp bezpośrednio do źródła, do wszystkich źródeł, które będziemy mogli sami przefiltrować tak, jak chcemy. Cóż, okazuje się, że ktoś filtruje je za nas i to bez naszej wiedzy. Co więcej, nie mamy nad tym żadnej kontroli.

Każdy w swojej bańce

Dlaczego to niebezpieczne? Bo kolejne skrzywienie poznawcze mówi, że jeśli nie natrafiamy na daną informację w ogóle (lub nie trafiamy na nią wystarczająco często), przestajemy w nią wierzyć. Pamiętasz powiedzenie „jeśli nie ma Cię w Google, nie istniejesz”? Teraz pomyśl w ten sposób: istniejesz na pewno, ale nie ma Cię w Google, jak możesz swoje istnienie udowodnić światu?

Otoczenie Cię bańką z niewidzialnych filtrów sprawia, że rozmontowuje się społeczeństwo obywatelskie jako takie. No bo wyobraź sobie sprawę, która jest dla Ciebie niezmiernie ważna. Być może jest ważna też dla Twojego kręgu znajomych – informacje o sprawie pojawiają się w ich „bańkach”. Ale jak dyskutować o tym z szerszą populacją, kiedy w ich bańkach Twoja ważna sprawa pojawia się bardzo rzadko lub nie pojawia się wcale? Jak udowodnisz im, że jest ważna? Czy warto popierać rewolucję, o której nie da się wyszukać informacji w Google?

Psychologiczna otyłość

Dlaczego w ogóle gazety podają nam informacje zgodne z naszym światopoglądem, zamiast rzucać mu wyzwanie? Bo konsumowanie informacji, które podbudowują to, w co wierzymy, jest łatwe i przyjemne. Media nauczyły się tego już dawno. Pomyśl: kupujesz gazetę, w której jest artykuł dokładnie trafiający w Twoje gusta i poglądy. W drugiej gazecie znajdujesz coś, co możesz określić mianem „stek bzdur”. Na którą gazetę przeznaczysz pieniądze następnego dnia?

Żeby zatem przypodobać się wszystkim, media zaczynają nadawać programy o niczym – o rzeczach, o których każdy może chętnie podyskutować. Papka typu „Taniec z gwiazdami” czy „Ranczo” nie rzucają wyzwania Twojej wiedzy, nie zmuszają do myślenia nad światopoglądem… Kiedy wracasz zmęczony do domu – to jest to, czego oczekujesz, prawda? Tak samo jest z jedzeniem – Amerykanie mają określenie TV food, czyli takie, które jest pożywne, można je przygotować praktycznie bez wysiłku i smakuje niemal każdemu. Niestety, „łatwa żywność” i brak ćwiczeń prowadzą do otyłości – plagi nękającej rozwinięte społeczeństwa. Konsekwencją konsumowania „łatwostrawnej papki informacyjnej” może być coś, co dr Danah Boyd (badaczka social media pracująca w laboratoriach Microsoft Research) określa jako „psychologiczną otyłość”. Nasz umysł także potrzebuje ćwiczeń i zdrowej pożywki – a lekkie, łatwe i przyjemne informacje jej nie zapewniają.

Randomizuj!

Jak zatem walczyć z „psychologiczną otyłością”, skoro nie da się wyłączyć filtrów, które w niewidoczny sposób nas oplatają? Sam fakt, że zdajesz sobie sprawę z ich istnienia jest już połową sukcesu. Filtrowanie informacji na Facebooku można wyłączyć (sposób opisałem tutaj), wyszukiwarkę Google’a możesz od czasu do czasu zmienić na coś innego – Bing, Yahoo! czy DuckDuckGo oferują przecież alternatywy.

Po drugie, zapisz mózg na jakieś ćwiczenia. I nie chodzi o rozwiązywanie krzyżówek. Raczej o rzucanie od czasu do czasu wyzwania własnej wiedzy czy światopoglądowi. Książka spoza listy bestsellerów (znaleziona na forum, na które zwykle nie zaglądasz) czy blog… w którym nie ma komentarzy. Brak komentarzy może oznaczać dwie rzeczy – nikt tam nie zagląda (bardzo prawdopodobne) lub autor pisze o rzeczach, o których czytelnicy nie mają pojęcia. Dyskutowanie o tym, czy budyń jest zbyt rzadki jest proste, ale spróbuj porozmawiać o brand storytelling

Po trzecie w końcu: TED. Z pełną odpowiedzialnością rekomenduję tę inicjatywę każdemu. Słynne TED Talks obejmują tematy tak egzotyczne jak afrykańska sztuka robiona z drucików czy badania bakterii w puszczy amazońskiej. Znajdziesz tam genialnych wynalazców, ludzi z pasją i artystów. Najważniejsze jest to, że TED nie ma jednego, określonego tematu. Jest losowy (ang. random). Jak powiedziałby Forrest Gump, jest „jak pudełko czekoladek – nigdy nie wie się, na co się trafi”. I to jest właśnie najlepsze. Oglądanie rzeczy, którymi się nie interesujesz może się wydawać na początku dziwne. Ale wierz mi, to świetne ćwiczenie przeciw „otyłości” Twojego mózgu.

Obywatele, do roboty!

Walka z niewidzialną „filtrową bańką” to także robota dla organizacji pożytku publicznego. Może lobbowanie Google’a i Facebooka (które odpowiadają za filtrowanie większości informacji, które docierają do nas online) zostawimy Amerykanom, ale budowanie świadomości istnienia filtrów (i sposobów walki z nimi) to robota jak najbardziej dla naszych działaczy. Aspekt online społeczeństwa obywatelskiego nie powinien być zaniedbywany.

Termin „Filter Bubble” pochodzi z książki pod tym samym tytułem, którą napisał Eli Pariser, ukaże się ona w USA na początku maja tego roku. A jeśli chcecie zobaczyć, jak sam autor opisuje zagadnienie, poniżej film z jego prezentacji na konferencji Personal Democracy Forum z czerwca 2010 roku.

Autor
Paweł Tkaczyk
Paweł Tkaczyk