Wyobraź sobie Kowalskiego, przeciętnego pracownika w przeciętnej korporacji. Jego szef wpada do jego gabinetu i mówi: „Będziemy mieli niespodziewanych gości, do końca dnia musimy zamówić nowe meble! To bardzo ważne zadanie, któremu masz poświęcić resztę dnia, bo Twoja kariera zależy bardzo mocno od decyzji, jaką podejmiesz!” Możemy zatem przyjąć, że na 10-stopniowej „skali zaangażowania”, zapał Kowalskiego możemy ocenić na co najmniej 9.
A teraz wyobraź sobie system, którego pracodawcy bardzo często używają do monitorowania pracowników – zapisuje nazwy stron internetowych, na których przebywasz, nazwy programów, których używasz… Jakiego rodzaju dane ten system dostarczy pracodawcy?
Kowalski spędził 15 minut na przeglądaniu witryn z meblami, następne 20 minut na Facebooku, potem znowu 20 minut na przeglądaniu stron z meblami. Potem poszedł na GoldenLine, gdzie spędził 15 minut, wracając od czasu do czasu na stronę z meblami. Kolejne pół godziny nie odnotowano żadnej aktywności na komputerze, po czym Kowalski komputer zamknął i wyszedł na 3 godziny. Po powrocie otworzył Facebooka i program pocztowy, a następnie wszedł na stronę firmy meblarskiej i dokonał zakupu.
Kowalski – pomimo tego, że meble pod koniec dnia zamówił – zgarnął reprymendę od swojego szefa. Za to, że nie poświęcił wystarczająco dużo sił i środków na wykonanie tego, jakże ważnego, zadania. Czy słusznie?
Jeśli zgadzasz się z szefem Kowalskiego, masz problem. Bo ten człowiek, typowy przedstawiciel pokolenia tzw. „cyfrowych tubylców”, podszedł do problemu z pełnym zaangażowaniem – najpierw użył Google’a, by wyszukać strony interesujących go producentów, następnie używał Facebooka, by zapytać swoich znajomych o opinie. Na GoldenLine także znajdziesz tematyczne fora poświęcone meblom – tu Kowalski pytał o nie nieznajomych. Pół godziny braku aktywności to seria rozmów telefonicznych, po których Kowalski poszedł do sklepu, by dotknąć towaru, który do tej pory tylko widział na zdjęciach w internecie. Kiedy wrócił, pewny swojej decyzji, zamówił meble.
„Cyfrowi tubylcy”, „pokolenie Facebooka” czy „Millenials” – jak byś nie nazywał tej grupy konsumentów, w analizach można spotkać bardzo często powtarzającą się mantrę: ich okres skupienia uwagi jest krótki, są zorientowani na wielozadaniowość, „cyfrowe przeszkadzajki” odciągają ich od tego, na czym powinni się skupić. To nie do końca prawda. Jeśli są odpowiednio zaangażowani, to „żonglowanie technologią” nie powinno być już nazywane wielozadaniowością. Kowalski, w przykładzie powyżej, używał całego dostępnego arsenału sił i środków, by zrealizować jedno, bardzo ważne dla niego, zadanie. Korzystał przy tym z wielu kanałów i właśnie tak należałoby określić to, co robi – wielokanałowość. I jeżeli zajmujesz się marketingiem, tak właśnie powinieneś pojmować „żonglowanie technologią”. To nie jest odrywanie się od jednego zadania, by wykonać drugie. To wybieranie odpowiedniego kanału, by jak najlepiej wykonać fragment zadania.
Twoja marka jest już dziś rozrzucona pomiędzy te wszystkie kanały. Czy przy projektowaniu doświadczenia marki zakładałeś „wielozadaniowego” konsumenta, czy raczej „wielokanałowego”?
Bardzo fajny przykład z tym Kowalskim. Owszem, Millenialsi są wielokanałowi, ale fakt jest też taki, że szybko tracą zainteresowanie zadaniem: jest więcej bodźców, które ich rozpraszają, poza tym są nastawieni na szybkie działanie i szybkie efekty. Zauważ, że Kowalski miał na zakup mebli jeden dzień. To niedużo, może właśnie dlatego był tak efektywny?
Mam wrażenie, że wielokanałowość nie wyklucza problemów ze skupieniem czy „cyfrowych przeszkadzajek”. To dwie strony tego samego medalu. Ważne pozostaje pytanie o proporcje i efektywność finalną.
Wielokanałowość może jest dobra do znalezienia informacji, tylko faktycznie pojawia się problem. Naraz przy wyszukiwaniu czegoś następuje zalew informacyjny.
Social media jest jednym z najczęstszych przeszkadzaczy i zjadaczy czasu. Najgorsze jest to, że skupiając się na jednym konkretnym zadaniu, gdy przypadkiem natrafimy na jakąś informację (zobaczymy kolejnego nieodebranego emaila, nową wiadomość na fb), to ona i tak zostaje w głowie.
To oznacza, że nawet kiedy nie tego jesteśmy świadomi, mamy głowę „zaśmieconą” i spowalnia to pracę nad kolejnymi rzeczami (bo nieodczytany email za chwilę zacznie budzić niepokój, nieprzeczytana wiadomość na facebook zacznie kusić by do niej wrócić).
Znalazłem w miarę sensowne rozwiązanie na pisanie nowego emaila w gmailu tak, by nie widzieć pozostałych informacji i w ogóle nie wchodzić na skrzynkę. Można wejść bezpośrednio pod adres
https://mail.google.com/mail/?ui=2&view=cm&fs=1&tf=1&shva=1
I otworzy się okno do pisania maila. Dla ułatwienia można dodać do zakładek ten adres
Jest też wtyczka gmail search, która umożliwia przeszukiwanie gmaila z paska adresu.
Obydwa sposoby ułatwiają nierozpraszanie się nowymi informacjami i jednocześnie znalezienie tego czego szukamy.
Tyle czasu mu to zajęło? Strasznie dużo niepotrzebnej szamotaniny. Wpierw powinien wypytać szefa o „dane wejściowe”, co, ile, budżet, cel, kto przyjedzie itp itd 🙂
A tak poza tym, to przez przeszkadzajki i google’a ludzie stają się mniej kreatywni… sprawdzone. Najważniejsze rzeczy wymyśla się z ołówkiem w ręku, nad kartką/zeszytem i z dala od internetu.
Dla mnie hasło dotyczące „żonglowania technologią” jest bardzo trafne. Wydaje się być normalną rzeczą, że w dzisiejszym czasie trzeba być przede wszystkim tam gdzie jest potencjalny klient, gdzie spędza większość swojego czasu. Facebook, Twitter, i inne social media znacznie ułatwiają komunikację, więc właściwie czemu nie korzystać z tych „cyfrowych przeszkadzajek”, zresztą co raz to nowych dla lepszego przekazu wiadomości