Za jakie treści w internecie chcemy płacić?

Za jakie treści w internecie chcemy płacić?

12 czerwca 2005 roku Steve Jobs stanął przed absolwentami uniwersytetu Stanforda, by wygłosić swoje słynne przemówienie, by opowiedzieć im trzy historie ze swojego życia. Nieformalny tytuł tego przemówienia to Stay hungry, stay foolish (pozostań głodny, pozostań nierozsądny). Skąd się wziął?

Jedną z historii, którą opowiadał Jobs, była opowieść o Whole Earth Catalog. To projekt, który powstał w latach 60-tych, a zamierzeniem jego twórców było pokazanie, co na świecie jest godnego uwagi, wartego zobaczenia, wartego posiadania. Dziś mamy dziesiątki magazynów shoppingowych, jednak na tamte czasy był to projekt rewolucyjny. I dlatego nie przetrwał – ostatnie regularne wydania katalogu ukazały się na początku lat 70-tych ubiegłego wieku (choć z przerwami ukazywał się potem do 1998 roku). Na ostatniej stronie ostatniego numeru było zdjęcie pustej drogi, opatrzone nagłówkiem, który tak bardzo wbił się Jobsowi w pamięć. Stay hungry, stay foolish.

Autorem tego cytatu i twórcą Whole Earth Catalog jest Stewart Brand, amerykański pisarz, eseista, ekolog. Przywołuję go, bo w 1984 roku podczas pierwszej Hacker’s Conference (słowa „haker” używam w jego pierwotnym znaczeniu, to ktoś, kto ulepsza świat wokół siebie – dzieciaki włamujące się na komputery to „crackerzy”) w dyskusji ze Stevem Wozniakiem (współtwórcą Apple Computer) powiedział coś bardzo ważnego (wyróżnienia moje):

Z jednej strony informacja chce być droga, ponieważ jest tak wartościowa. Właściwa informacja we właściwym miejscu zmienia Twoje życie. Z drugiej strony informacja chce być wolna, ponieważ koszt jej wypuszczenia spada praktycznie cały czas. Mamy więc te dwa trendy, które spierają się ze sobą.

„To napięcie nas nie opuści. Każda kolejna generacja technologii będzie je tylko potęgować.” pisał Brand w eseju, który opublikował rok później. Dziś to napięcie nosi nazwę paywall lub Piano.

Informacja nie ma wartości

W rozważaniach Branda warto zwrócić uwagę na jedną rzecz: informacja nie ma obiektywnej wartości. Jej wartość jest tworzona praktycznie całkowicie w głowie odbiorcy. Właściwy czas, odpowiednie miejsce, wiarygodne źródło, podatny grunt – to wszystko odróżnia wartościową informację od tej pozbawionej znaczenia i wartości. Kilka przykładów:

  • informacja o tym, że rząd podniósł stawki VAT jest ogólnie dostępna (publikowana w rządowych dziennikach) i wartościowa jedynie pierwszy raz, kiedy ją otrzymujemy. Jeśli przeczytałem o podwyżce już np. w Gazecie Prawnej, powtórzenie tej informacji w Rzeczpospolitej nie ma dla mnie żadnej wartości. Ergo, nie będę za to płacił Rzeczpospolitej.
  • informacja o tym, że zarząd odwołał prezesa Orlenu jest dla mnie istotna, jeśli posiadam akcje Orlenu, jest też wiele warta, jeśli jest wiarygodna. Jestem gotów zatem zapłacić za posiadanie tej informacji przed innymi oraz za wiarygodność źródła. Mogę otrzymać tę informację po raz pierwszy z jakiegoś blogu (za darmo czy za pieniądze), ale potwierdzenia będę szukał np. w Gazecie Wyborczej. W tym drugim przypadku płacę nie za samą informację, ale za reputację źródła.
  • jeżeli mam akcje nie tylko Orlenu, ale także innych spółek giełdowych, jestem gotów zapłacić za dostarczenie mi informacji, które być może nie są ekskluzywne ani najświeższe (choć byłoby miło), ale wyselekcjonowane specjalnie dla mnie, dotyczące sytuacji spółek giełdowych. W tym przypadku płacę za moderacjęselekcję i kurację (poświadczenie jej wartości własnym autorytetem) informacji.

W nowym modelu mediów chodzi zatem nie tyle o dostarczenie informacji (bo ta, przy możliwości kopiowania praktycznie bez kosztów, chce być wolna i darmowa) ale o stworzenie jej wartości. Bo tylko informacja, która jest postrzegana jako wartościowa, chce być droga.

Za co jeszcze jesteśmy gotowi płacić?

Skoro generyczna informacja (co się stało?) jest pozbawiona wartości, co można schować za paywallem, by ludzie chcieli płacić?

  • Pogłębione analizy, czyli wyjaśnienie, dlaczego coś się stało. Problem w tym, że takie analizy rzadko kiedy są przekonujące w wykonaniu „generycznych” dziennikarzy (szkolonych do przekazywania generycznej informacji). Rolą takiego dziennikarza jest tu albo wykonanie pracy za odbiorcę (stworzenie zestawienia najlepszych hoteli na Mazurach, atrakcji miasta, których nie mogę przegapić), albo dotarcie do źródła analizy, do którego czytelnik nie jest w stanie dotrzeć bezpośrednio (wywiad z prof. Balcerowiczem na temat nowych stawek VAT to lepsze, niż wróżenie z redakcyjnych fusów).
  • Opinie, czyli co pan X myśli o tym, co się stało. Znowu, generyczna informacja o tym, że Wiśniewski rozstał się z żoną może być atrakcyjna, kiedy pierwszy raz o tym czytam. Kolejne emanacje tego samego niusa już mnie nie zainteresują. Ale chętnie przeczytam, co o rozstaniu myśli Kora czy Wojciech Mann (jeśli tej pierwszej pozwolą pisać zza krat, a ten ostatni zechce o tym napisać). Tu tradycyjny dziennikarz może znowu dotrzeć do źródła (zapytać Korę, co sądzi na ten temat), ale czytelnik gotów jest zapłacić także za artykuł napisany przez opiniotwórcę osobiście, bez pośrednictwa osób trzecich. Ja tak czytam Pilcha czy Nosowską – niezależnie od miejsca, gdzie się ukazują ich teksty.
  • Porady, czyli co zrobić, skoro to się już stało. Znowu, autorytet samego dziennikarza jako „dostarczyciela informacji” niewiele tu znaczy. Autorytetem jest dziennikarz, o którym wiem, że specjalizuje się w danym temacie bądź ktoś, kto potrafi dotrzeć do odpowiednich źródeł. Jak zabezpieczyć dom przed powodzią? W jakie dzieła sztuki warto zainwestować? W obu przypadkach pomyłka będzie nas drogo kosztować, porady są ciężkie do zweryfikowania, więc musimy zdać się na autorytet źródła.

Narodziny internetowych celebrytów ze stajni X

Na powyższych przykładach widać wyraźnie, że informacja, która chce być droga jest bardzo często mocno związana z reputacją źródła, autorytetem osoby, redakcji, która ją publikuje. Tego autorytetu nie mieli do tej pory tradycyjni dziennikarze, którym wpajano, że mają w sposób bezstronny przekazywać informacje. Te przekazywane, generyczne informacje, chcą być wolne i darmowe. To za subiektywne i pogłębione czytelnicy będą gotowi płacić.

Konsekwencją tego stanu rzeczy będą próby koncentracji autorytetu wokół określonych ośrodków medialnych (hubów, redakcji, serwisów – nazywaj to jak chcesz, czytelniku). Skąd będą się tam brały autorytety? Ściąganie z rynku oraz tworzenie własnych gwiazd – to będziemy obserwować. Tak jak telewizja kiedyś stworzyła Krystynę Loskę czy Krzysztofa Ibisza, wykreowała Katarzynę Cichopek i Edytę Herbuś, tak połączone siły prasy i internetu będą mocno inwestować w rozwój własnych osobowości. To nie jest pieśń przyszłości – Kominek piszący felietony dla Maxima czy ekipa Make Life Harder pisząca dla Logo to początek tej lawiny. Bo o tym, że Wiśniewski zostawił żonę można dowiedzieć się raz. Ale przeczytać, jak dwaj wyżej wymienieni obśmiewają to wydarzenie w swoich tekstach, obejrzeć, jak komentuje to Niekryty Krytyk – za to trzeba zapłacić, bo to informacja niegeneryczna, której nie da się dostać nigdzie indziej, niż w stajni X.

Największe szanse w tym wyścigu mają nadal twory łączące tradycyjne i nowe media. Bo telewizja to nadal autorytet, magia i zasięg, bo papier nadal jest postrzegany jako bardziej nobilitujący od wpisu na blogu. Dlatego dzisiejszych blogerów publikuje się w papierowych gazetach, by potem za ich opinię brać pieniądze za pomocą paywalla, dlatego dużo łatwiej kazać pisać blog komuś, kogo już znamy z telewizji… Ale to się zmieni. Branżowe serwisy będą miały swoje własne gwiazdy – technologiczne, kulinarne, finansowe… Ich opinie i analizy będą przyciągać czytelników tak jak dziś nazwisko znanego boksera skłania telewizje do schowania jego walki za systemem Pay Per View.

A Ty? Czyich analiz i opinii jesteś na tyle głodny, by zapłacić za nie 9 PLN miesięcznie i nie twierdzić, że to nierozsądne? Jakie informacje są dla Ciebie drogie?

Autor
Paweł Tkaczyk
Paweł Tkaczyk